Jedziemy do Bangkoku. Autobus zarezerwowaliśmy sobie zaraz po przyjeździe na Lantę, ale najpierw korzystamy z ostatniego dnia pobytu na wyspie. Wstajemy o 7 rano, od razu hop do wody, a woda spokojna, błękitna i przyjemnie chłodna. Lanta żegna nas pięknym gorącym dniem. W wodzie siedzimy ponad godzinę i wspominamy najfajniejsze chwile pobytu tutaj. Potem śniadanko w knajpce, do której wczoraj zaprowadził nas sąsiad Niemiec i trzeba się wymeldować. Nie ma problemu z bagażami, bo można je zostawić na recepcji, więc oczywiści idziemy na plażę, ale tym razem tylko posiedzieć w cieniu. W końcu tuż przed godziną 13 przyjeżdża po nas kierowca i busem wraz z innymi turystami jedziemy na przystań promową. Promem ze 2 razy przeprawiamy się na ląd i dalej busem do Krabii. Trwa to i trwa i dłuży się. Kierowcy przy okazji rozwożą jakieś paczki, zostawiając je w umówionych miejscach, podwożą tym samym busem lokalsów, co wydłuża czas przejazdu. Jedzie z nami kilka osób i nie wszyscy jadą do Bangkoku. Jednak osoby jadące do Bangkoku mają bilety, jedynie ci wysiadający w Krabii ich nie mają. Nasze bilety zabrał kierowca busa, co wzbudziło nasze wątpliwości. W Krabii przejęła nas „P.P. Family” – to oni mieli nam zapewnić dojazd do samego Bangkoku. Już wcześniej pisaliśmy o przejazdach łączonych, wygląda to jak przesyłanie paczki z rąk do rąk, przy czym ty jesteś tą paczką. Aż tu nagle „paczka się zatrzymała” w Krabii. „No ticket to Bangkok – can’t take you” Hmmm. Troszkę się zdenerwowaliśmy, tzn. ja wyszłam z siebie, a Maciek zachował zimną krew. Podchodzimy do kolejnych ludzi, którzy mają nas „przekazać dalej” i mówimy, że bilet mieliśmy, tylko że zabrał go kierowca busa zaraz po wejściu. Kierowca busa wzruszył ramionami i przyznał, że zabrał bilet, bo musiał nas na jakiejś podstawie przewieść do Krabii. Proszę go więc, żeby pokazał ten bilet, który mu daliśmy, kolejnej agencji i tłumaczę, że na nim jest rachunek na przejazd nie tylko do Krabii, ale też do Bangkoku. Kierowca odpowiada, że biletu już nie ma, bo oddał go komuś tam po drodze… No i się teraz wkurzyliśmy. Zbliża się czas odjazdu autobusu, bilety przepadły, nasz napięty budżet nie zakładał wykupienia kolejnego biletu z Krabii do BKK( ok. 700 km). Jest jednak promyk nadziei, światełko w tunelu, bo pan z P>P. family twierdzi, że gdyby choćby zobaczył ksero biletu, to możemy jechać. Na to Maciek wyciąga aparat i pokazuje zrobione wcześniej (na wszelki wypadek) zdjęcie naszego biletu. Pan ogląda je uważnie i mówi, że to dobrze, że je mamy, poznaje agencję, w której kupiliśmy bilet, mówi, że nie jest najlepsza (znowu się wpieniłam, bo jak mają o nich takie zdanie, to po co z nimi dalej współpracują?) i twierdzi, że cały problem spowodowała właśnie pani sprzedająca nam bilet. Powinna nam wypisać 2 oddzielne świstki Lanta – Krabii + Krabii – BKK. No to ja wyciągam telefon (tajską kartą sim i nr do pani z agencji zapisanym tak na wszelki wypadek) i daję właścicielowi. Ten dzwoni i dzwoni kilka razy, mówi po tajsku, więc nie wiemy, jak rozwija się nasza sprawa. Potem młody właściciel firmy pipifamili oznajmia nam z tajskim uśmiechem na ustach: OK. no problem you can go. No to jesteśmy uratowani… Pytamy jeszcze, czy dalej możemy mieć jakieś problemy, on twierdzi, że jego ludzie już o nas wiedzą i mamy im tylko pokazać aparat ze zdjęciem biletu. Natomiast pani z agencji już z nim załatwi resztę spraw. Podjeżdża pickup, w nim poznajemy 2 chłopaków z Polski, którzy za niedługo jadą do Wietnamu, ustawiamy się w kolejce, aby stać się kolejnym ogniwem tajskiego „systemu naklejkowego” ;) Panie po telefonie do bossa naklejają nam nalepki VIP Bus Bangkok i czekamy na autobus. Ma odjechać o 16:30, ale jakoś o czasie jeszcze go nie ma. W końcu pojawia się nasz VIP ;) MASAKRA. Autobus swoje lata świetności ma już za sobą. Miejsc na nogi nie ma, bo pomysłowy konstruktor VIPA tuż pod siedzeniem umieścił kawał drewna w tapicerce, które jakoby rozkłada się pod łydkami w momencie odchylania siedzenia do tyłu. Sęk w tym, że siedzenia nie rozłożysz nie zmiażdżywszy sąsiadowi z tyłu kolan ;) Do tego deska pod twoim siedzeniem uniemożliwia umieszczenie pod nim plecaka podręcznego, a luki na górze są za wąskie i wiadomo, że nikt ze względów bezpieczeństwa swojego podręcznego tam nie wkłada. Jakoś udaje nam się wcisnąć plecaki między poprzedzającym siedzeniem a naszym fotelem i w ten sposób ja mogę podróżować około 14 godzin w pozycji „po turecku” lub z pociągniętymi kolanami, a Maciek nogi trzyma wyciągnięte w korytarzyku w przejściu. Nie lepiej mają inni. Tak zgniecieni jak sardynki wyruszamy w długą podróż, najciekawiej robi się, gdy całe to międzynarodowe towarzystwo spoconych backpakerów (a jest baaardzo gorąco) ściąga swoje sandałki tudzież (co bardziej radykalni) obuwie turystyczne i (o zgrozo) skarpetki. Po autobusie roznosi się delikatnie mówiąc woń ViPóW ochoczo zdążających do stolicy ;) Oczywiście spodziewaliśmy się takich warunków, bo wiemy, co Tajowie rozumieją pod pojęciem VIP i zdajemy sobie sprawę, że kupiliśmy bilety w bardzo dobrej cenie (700 batów za przejazd łączony z Lanty (bus+prom) do BKK). Nie marudzimy zatem i jedziemy. Autobus zatrzymuje się w Surat Thani w knajpie (zaprzyjaźnionej z kierowcami), gdzie zjedliśmy najgorsze pad tai w naszym życiu za wygórowaną cenę.
Potem stajemy jeszcze raz ok. 3 rano i o 6:30 jesteśmy w końcu w centrum. Bangkok oczywiście nie śpi. Jedni już pracują, inni wracają z knajpek, klubów, jeszcze inni już jadą na lotnistko, bary i sklepy pootwierane. Idziemy do lucky house, gdzie już spaliśmy i bierzemy pokój z klimą, krótki prysznic, ale nie kładziemy się spać. Wychodzimy na ulicę i załatwiamy na 27 transport na lotnisko na 5 rano. Mamy jeszcze cały dzień na zwiedzanie i zakupy oraz wieczór na to, by pożegnać się z tym fantastycznym, naszym zdaniem, miastem.