To już ostatni wieczór i ostatnia noc na Koh Lancie :(
Jest już ciemno, mamy dzisiaj mocny wiatr od strony morza, gdzieś tam w oddali na linii horyzontu błyska się, ale nad nami piękne rozgwieżdżone niebo. Jesteśmy już po kolacji, którą zjedliśmy razem z facetem z Niemiec mieszkającym obok nas. Mówi, że przyjeżdża tu co rok, jak nie ma pracy (taniej się utrzymać). Jego żona jest Tajką i w tym tygodniu odwiedza rodzinę, a on sam siedzi na koh Lancie i troszkę się tu nudzi i ciągle nas zagaduje. Jest tu już dłuższy czas, więc polecił nam knajpkę, w której można smacznie i niedrogo zjeść („Mr Green”). Faktycznie, jedzenie smaczne i niedrogie w porównaniu do restauracji na plaży. Dzisiaj zamówiliśmy sobie pad tai z kalmarami i sumayaki (jeśli dobrze pamiętamy) – bardzo ostrą zupę z noodlami, kurczakiem, kalmarami i krewetkami, której po wyłowieniu wszystkich skarbów morza, nie sposób było zjeść (taka była ostra), aha i jeszcze nowy „szejk” – ananasowy (pyszności).
Wstaliśmy dzisiaj wcześnie rano, przed 6, jeszcze przed wschodem słońca. Śniadanie na pustej plaży o 7 rano – byliśmy jedynymi i pierwszymi klientami. Maciek niezłomnie zajadał tajską zupę z ryżem, a ja tajskiego naleśniko-placaka z bananami, miodem i dżemem (Maćkowi robiło się niedobrze już od samego patrzenia na tak słodkie śniadanie) i do tego pyszne i zimne szejki bananowe.
Po śniadaniu przyjechał po nas pickup i zabrał wraz z jeszcze jedną parą na przystań po wschodniej stronie wyspy pośrodku lasu namorzynowego. Znowu było super, bo wycieczka liczyła 4 osoby i 2 przewodników. Popłynęliśmy longtailem do brzegu lasu namorzynowego, a tam nagle wyskakuje stado małp, przyzwyczajonych do dokarmiania bananami przez turystów. I dobrze, bo obawialiśmy się trochę spotkania z tymi nieprzewidywalnymi stworzeniami. Tym czasem, małpki nie były agresywne, nie wyrywały plecaków, ani aparatów (czytaliśmy o takich przypadkach). Zdecydowanie zależało im na bananach. Ogólnie bardzo miło wspominamy to spotkanie.
Potem dopłynęliśmy do 2 wysp, które wyrastają prosto z morza na wysokość ok. 30 – 40 metrów i porośnięte są tropikalną roślinnością. Nazywają się Talabeng Yai i Noi. My opłynęliśmy na kajakach mniejszą z wysp. Atrakcjami, oprócz samego pływania kajakiem po morzu i podziwiania wspinaczkowych krajobrazów, były małe jaskinie, do których wpływaliśmy kajakami, malutkie plaże u podnóża skał, małpy skrywające się w skalnych zagłębieniach i wcinające skorupiaki, a także wąż wodny, który wybrał się na spacer po skałkach (prawdopodobnie niejadowity).