Lanta jest bardzo spokojną wyspa, mało ludzi, brak szalonych imprez i dyskotek, angielskich nastolatków pijących i bawiących się całą noc przy dźwiękach techno. W zamian za to wyspa oferuje luźny, nastrojowy klimat z bezpretensjonalnymi przytulnymi knajpami i reaggeowym stylem. Jest tu sporo młodych ludzi, którzy tak jak my, przyjechali w poszukiwaniu cichej przystani, która byłaby ucieczką od codziennego pełnego trosk życia. Czy piękniejsze są tu wieczory, czy poranki? Trudno powiedzieć. Poranki powodują takie uczucie, że człowiek bez wahania wstaje z łóżka, by zaraz wskoczyć do chłodnej jasnoniebieskiej wody w morzu. A woda i plaża o tej porze są cudowne. Błękit nieba, lazurowa, spokojna (jeszcze całkowicie bez fal) uśpiona po nocy woda, śpiewające ptaki, lekki podmuch chłodnego porannego wiatru. Po kąpieli w morzy człowiek od razu staje na nogi, potem krótki prysznic i śniadanie w jednej z otwartych od 7 rano knajpek na plaży. Jesz sobie naleśnika, albo tajskie śniadanko, popijasz poranną kawą albo „szejkiem” bananowym, mango lub kokosowym, patrzysz na morze i budzący się dzień. Lokalsi niespiesznie, ale z uśmiechem zaczynają pracę, a po ciebie zaraz przyjedzie ktoś, kto zabierze cię na wycieczkę. W taki poranek przypomina się piosenka „Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba”. Jak wygląda taki poranek z naszego okna możecie zobaczyć na zdjęciach w dzisiejszej galerii. A jak wyglądają tu popołudnia i wieczory? Nasza plaża jest położona na zachodniej stronie, stąd zawsze mamy o poranku pięknie oświetloną słońcem lazurową wodę i cudne zachody wieczorem. Popołudnie jest leniwe… można siedzieć w cieniu palmy z książką, albo gapić się, tak zwyczajnie, jak zachodzi słońce. Potem odwiedzić jedną z knajpek, albo przejść się plażą o zmroku i obserwować odpalanie latarenek lecących do nieba. Teraz właśnie siedzimy nad brzegiem morza z laptopem na kolanach i piszemy.
Dzisiejszy dzień zaczął się właśnie od takiego wspaniałego poranka. Potem pojechaliśmy na wycieczkę (komputer w pickupie pokazał „tylko” 39 st. C o 10 rano, a to podobno początek pory gorącej) przejażdżka słoniami przez dżunglę, następnie kilkunastominutowe przejście przez dżunglę i „eksplorowanie” Jaskini Nietoperzy, powrót do słoni i ponownie przejażdżka słoniami do bazy. Obawialiśmy się troszkę taniej komerchy, ale okazało się, że wycieczka była całkiem przyjemna. Słonie nie były „cyrkowe”, poganiacze byli bardzo naturalni i wydawali się być bardziej zainteresowani swoimi słoniami niż nami. Następnym plusem okazało się to, że oprócz nas była tylko jeszcze jedna para młodych ludzi Anglii (zresztą bardzo sympatycznych), wycieczka była prawie jak prywatna. Jaskinia okazała się jaskinią z prawdziwego zdarzenia. My chodziliśmy po niej godzinę, a przewodnik mówił, że jest też trasa 4 godzinna. Jaskinia była interesująca, z wielkimi komnatami połączonymi korytarzami w kilku miejscach bardzo wąskimi przesmykami, są drabinki, bambusowy mostek, bardzo przyjemnie (dla jednego z nas jaskinia wydała się ekstremalna ;) – w jednym miejscu trzeba było się czołgać i wielkie „pajonki” były i klaustrofobia była). Słonie były bardzo spokojne, wzięliśmy z domu banany, którymi słonik się delektował po wycieczce, a oznaką zadowolenia było nagłe i spektakularne oddanie słoniowej ilości moczu. Anglicy jechali na Mama Elephant, a my na jej dorosłym już synku. Jazda na słoniu przygotowanym pod turystę jest bardzo prosta i spokojna, mimo że nasza trasa prowadziła przez dżunglę miejscami ostro pod górkę i z górki. Podziwialiśmy natomiast Pana poganiacza, który siedział sobie spokojnie na głowie słonia, jedną nogą przytrzymując się ucha słonia, notabene nie tak malutkiego. Po powrocie oddaliśmy się słodkiemu lenistwu – 2 godziny leżenia na falach morza Andamańskiego. Zaraz po zachodzie pyszna kolacja, kilka słów do Was i będziemy zbierać się do snu – jutro wstajemy przed szóstą i jedziemy na kajaki!