Wstajemy wcześnie rano. Chcieliśmy odespać noc po przyjeździe, ale szkoda marnować taki piękny dzień. Z pokoju widzimy, że morze ok. 8 ma niesamowity odcień błękitu, inny niż widzieliśmy wczoraj popołudniu. Niebo czysto niebieskie, ptaszki chodzą wokół domku i śpiewają. Wstajemy i decydujemy, że zostajemy tu do końca i dopłacamy za kolejne noce. Mamy za te 4 kolejne noce zniżkę ;) No to super, wskakujemy do wody, jeszcze prawie nikogo na plaży nie ma (w ogóle luz na tej plaży, tzw. Long Beach). Potem idziemy sobie na spacer brzegiem i jak słońce mocniej przygrzewa, co jakiś czas wchodzimy się ochłodzić. Dopiero około 10 zaczynają się pojawiać ludzie na plaży i w knajpach. Potem jedziemy do Saladan town (tzw. Centrum). Wykupujemy wycieczki: kajakiem na wysepki i treking w dżungli na słoniach. W miasteczku wpadliśmy w szał zakupów: najpierw atak na półki z przyprawami, sosami itp. Szukamy robaków i duriana, ale nie ma :(
Potem zobaczyliśmy fajne tajskie ciuchy – spodnie i koszule (ciężko się tu targuje, ale coś tam się udało wynegocjować). Kilka telefonów do Rodzinki i wracamy. Po drodze kupujemy bilet na krwawą jatkę, na dzisiejszy wieczór. Maciek idzie na galę tajskiego boksu, ja nie chcę tego oglądać, wystarczą zdjęcia – jakoś nie lubię, jak faceci plują krwią i biją się po gębach, ale może w tym czasie skuszę się na tajski masaż ;). Teraz idziemy szukać knajpy z netem, żeby nadrobić zaległości.