Droga była koszmarnie długa, ale w końcu jesteśmy w raju. Przez chwilę czuliśmy się niepewnie, jak większość podróżujących, ponieważ zabrano nam bilety, a w zamian dostaliśmy małe naklejki z odręcznym napisem Lanta. Sposób na naklejki dziła bez zarzutu, nikt nie sprawdza biletów, a najzabawniejsze są miny turystów, którzy są przekazywani z rąk do rąk i nikt nie wie, o co chodzi, ale wszystko to jakoś działa i to punktualnie! Ale bycie paczką nie wszystkich bawi ;) Po przyjeździe weszliśmy do agencji spytać o bilet powrotny do Bangkoku, bo bywają problemy z rezerwacją miejsc. Bilet powrotny już mamy, a przy okazji wykupiliśmy jedną z zaplanowanych wycieczek po dobrej cenie. Mieszkamy w Arrow House – w miarę tanio i przyjemnie, pierwsze wrażenie nie było najlepsze, ale byliśmy 24 h w drodze. Po kąpieli w morzu, odpoczynku, kolacji dostrzegliśmy w tym miejscu pozytywy. Pomimo wcześniejszych obaw nie ma tu hałaśliwych dyskotek (przynajmniej dziś, a to jest sobota), pijanych Anglików. Musimy za to przyzwyczaić się do nowych przyjaciół: małych jaszczurek, które są dosłownie wszędzie – w tej chwili właśnie w zasięgu wzroku mamy ich 5 sztuk, są w łazience, w pokoju i biegają po podłogach lub po ścianach, ale w końcu chcieliśmy tropiki, to je mamy, komary też. Na palmach mieszkają śliczne ptaki niewiadomego nam gatunku, które pięknie śpiewają i są dosyć głośne. Musimy też uważać na głowy z powodu spadających kokosów. Naprawdę jest tu bardzo niebezpiecznie, gdzie się nie spojrzysz czai się śmierć (nie wspomniałam wcześniej o kobrach, tygrysach i rekinach) ;). Postanawiamy, że będziemy nieustraszeni i nic nas nie powstrzyma od plażowania. Morze Andamańskie jest przyjemnie chłodne o tej porze roku (bawi nas teraz powiedzenie „idzie luty załóż buty”). W oddali widać Ko Phi Phi i inne malutkie wysepki, które urozmaicają krajobraz (i dobrze, bo Maciek nienawidzi „płaskiego widoku na morze”). Wieczorem wybrzeże zaczyna tętnić życiem, małe przytulne knajpki na plaży zapalają latarnie, jest tu też w zwyczaju odpalanie papierowych latarni (jakby balonów z papieru), które odpalone lecą wysoko w górę i spalając się, wpadają do morza. Jedzenie dzisiaj było cudne, ale w Tajlandii to normalka ;), śniadanko rewelacyjne Pad Tai, a jako obiad tajski grill – za 9 zeta bierzesz co chcesz, bez ograniczenia ilości talerzy surowe mięso, owoce morza, pierożki, sałatki, owoce, desery. Dostajemy grila z wybrzuszoną przykrywką, wokół wlana woda, wrzucone warzywa i kluski. Dostaliśmy całą kuchnię, na grilu smażymy, w wodzie gotujemy. Grill oddaje smaki do gotującej się zupy, Pycha! Do tego tajskie sosy. Wracając kupujemy piwko i po wieczornym spacerze wzdłuż plaży piszemy i wybieramy zdjęcia.