Wstajemy wcześnie rano i o 7 jedziemy do przystani promowej. Wymieniamy jako pierwsi bilety (prom odpływa o 8:15, ale trzeba być wcześniej. Całe szczęście, że mieliśmy porobione wcześniej rezerwacje, bo drugi dzień świąt Chińskiego Nowego roku to nie jest najlepszy czas na podróżowanie w ciemno. Widzieliśmy ludzi rozpaczliwie próbujących dostać jakieś bilety, ale wszystko było wyprzedane. Prom jak to prom, nie było sensu brać tego o 8:15 płynącego prze małą śliczna wysepkę, którą mieliśmy nadzieję zobaczyć, ponieważ na tym promie nie ma możliwości wyjścia na zewnątrz, a ze środka niewiele widać. Za to klimę mają tak zimną, że w ruch poszły polary i wszystkie kocyki Olafa. W końcu dotarliśmy: po 2 godzinach i 45 minutach, obejrzanym oficjalnie wydanym w Malezji filmie DVD-CAM „Hobbit” do portu. Pierwsze wrażenia z Langkawi – gorąąąąco, o wiele spokojniej niż na Penangu, dużo miejscowych, którzy spędzają tu wolne. Bardzo ładne i zadbane miejsce na morzu Andamańskim. No i morze – cieplutkie, z widokiem na górki. W końcu możemy wykąpać się w środku lutego. Z resztą teraz, gdy piszę te słowa, siedzimy sobie z laptopem na plaży, jest prawie północ, komary tną, a my popijamy piwko zakupione w jednym z wolnocłowych sklepów i siedzimy pod palmą na białym piasku. Za nami knajpka na plaży, słychać cicha muzyczkę, która miesza się z szumem uderzających o brzeg fal, a Olaf śpi smacznie w wózku owinięty w zaimpregnowaną moskitierę. Tyle na dzisiaj.