Wstajemy rano, nogi już nie bolą, więc idziemy zdobyć najwyższy szczyt Atlasu i Afryki Północnej. Do samego końca nie wiedzieliśmy, czy damy radę tam wejść. Czytaliśmy informacje na stronie o Toubkalu :
..."Ostrzeżenie! Ponieważ wiele przewodników książkowych opisuje Toubkal jako łatwe przedsięwziecie wspinaczkowe, występuje tendencja do lekceważenia góry. Szczyt próbują atakować zespoły żle wyekwipowane, w złych warunkach pogodowych, bez przygotowania i dobrej aklimatyzacji. Upał, brak wody, wysokość czy zmiana warunków pogodowych mogą zmóc nawet ludzi przygotowanych. Toubkal powinien być traktowany z respektem, porównywalnym z alpejskimi szczytami. Także nazwy i wysokości szczytów są różnie podawane na mapach i w przewodnikach, może to prowadzić do beztroski i w efekcie do przykrych konsekwencji."...
Maciek już pierwszego dnia w schronisku odczuwał skutki wysokości, ja natomiast czułam się rankiem całkiem dobrze, więc wchodzimy. Grupy z przewodnikami wstały już ok. 5 lub 4 i wyruszały jeszcze po ciemku, my wyszliśmy sobie ok. 8, stosując się do dobrej rady: ‘take it easy ‘ i przeznaczyliśmy na wejście i zejście caluteńki dzień. Nie wynajmowaliśmy też przewodnika, bo Jadzia miała zapisaną trasę Hiszpanów, a szlak też było widać. Maciek piął się w górę i wydawało mi się, że wcale się nie męczy. Ja z kolei co kilka metrów, powtarzając sobie „takie it easy” , robiłam przerwy i łapałam tlen. Dziwne to uczucie, bo nie przypomina znanej mi zadyszki, ale raczej wyczerpanie baterii – idziesz i nagle już nie idziesz, bo nie możesz. Czym wyżej, tym trudniej. Na niektórych odcinkach mocno wiał zimny wiatr. W rezultacie dotarliśmy na szczyt dopiero po 5 godzinach. I tu niespodzianka – jesteśmy na szczycie tylko we dwójkę! Widoki troszkę przesłaniała mgła i nie zobaczyliśmy Sahary, ale i tak było ładnie. Po jakimś czasie doszedł na szczyt jeszcze jeden chłopak z Holandii, ale jego dziewczyna nie dała rady i czekała na niego 200 m przed samym szczytem. Jak się na drugi dzień okaże, jeszcze ich spotkamy i wynajmiemy wspólną grand taxi do Marakeszu. Zejście nie było mniej męczące niż wejście na szczyt, a to za sprawą osuwających się kamyczków i kamieni. Już wchodząc, wiedzieliśmy, co nas czeka, widząc, jak wiele osób ślizga się i upada przy zejściu, a tu w razie skręcenia kostki ani zasięgu, ani przewodnika. Raz porządnie najadłam się strachu, jak zjechałam i nie bardzo miałam się na czym zatrzymać. W panice wbijałam palce w ziemię i tak oto straciłam 3 paznokcie ;) W końcu dotarliśmy do schroniska, po drodze robiąc sobie dłuższy odpoczynek z pięknym widokiem na dolinę. Praktycznie każdy, kogo pytaliśmy, jakoś to wejście odchorował. Najczęściej po zejściu bardzo dokucza ból głowy, ogólne zmęczenie i odwodnienie. Maćka głowa zaczęła boleć już dzień przed wejściem, mnie dopiero, gdy schodziliśmy ze szczytu, ale najgorsza była noc: raz dreszcze, raz gorąco, ból brzucha i mdłości, potworna suchość w ustach – do tego stopnia, że w nocy, gdy już skończyła nam się ostatnia butelka wody, w akcie desperacji pomyślałam przez chwilę o wodzie z kranu, ale rozsądek i perspektywa leczenia amebozy wzięły górę. Choroba wysokościowa może dopaść każdego powyżej 3 tyś m n.p.m. i nie ma reguły, kogo dopadnie, a kogo nie. Mnie tylko bardzo zdziwiło, że dopadła mnie nie podczas wchodzenia, a po zejściu. W każdym razie ta noc była bardzo ciężka, podobnie jak poranek.