Wygląda na to, że w Niemczech nie ma święta i długiego weekendu, dzięki czemu, w twierdzy Konigstein, która należy do największych atrakcji regionu, nie ma aż tylu zwiedzających, jakich się spodziewaliśmy. Poza tym, jest bardzo duża (ponad 9 ha), więc nie ma tłoku, jaki był na Bastei. Twierdza robi wrażenie, szczególnie mury obronne i widoki jakie się z nich roztaczają. Chyba najładniejszy fragment stanowi droga patrolowa. Natomiast zabudowa „dziedzińca” oraz wystawy muzealne nie zrobiły na nas większego wrażenia, no może z wyjątkiem niezwykle głębokiej studni. W czasie, gdy byliśmy, nie działała winda widokowa i jechaliśmy zwykłą, a szkoda, bo to także mogła być niezła atrakcja dla Olafa. W każdym razie, dla samych widoków warto wydać 8 E za wstęp + 4,5 za parking (do 3,5 godziny) i przespacerować się po twierdzy, która nigdy nie została zdobyta. Po ponad 3 godzinach zwiedzania i oglądania pięknych widoków jedziemy do Pfafenstein, drugiego po Lilienstein masywu skalnego w naszych planach. Już od parkingu (2,5 E/5h) widać pięknie prezentującą się twierdzę i śliczne pejzaże. Pola, lasy, łąki, a nad nimi surowe piaskowe skały masywu Pfafenstein. Na szczyt prowadzą dwa szlaki, my wybraliśmy na wejście szlak malerweg, przy którym była informacja, że nie jest odpowiedni dla czworonogów. Rzeczywiście nie przeszliśmy zbyt daleko, żeby się o tym przekonać. Na całe szczęście wchodziliśmy, a nie schodziliśmy tym szlakiem, ponieważ pod górę prowadzą bardzo strome, kamienne, metalowe schodki i jedna drabinka. W niektórych momentach trzeba mocno podtrzymywać się przerdzewiałych poręczy. Droga tędy ma jednak taką zaletę, że wchodzi się nią dość szybko na szczyt masywu. Idziemy do pierwszego punktu widokowego – nie jest zbyt dobrze oznaczony i można go przegapić (my z Jadźką przygotowaną przez Maćka nigdy niczego nie przegapiamy ;) ), z niego jest ładny widok na twierdzę, Bastei i Lilienstein. Najładniejszy i najciekawszy jest punkt 3. Po drodze jest skalna ławeczka, ustawiona tak, że kiedy się na niej usiądzie, oczom ukazuje się widok jak z bajki. Dalej idzie się ciekawą trasą po skałach i podestach aż do pomostu widokowego. Po drodze znajdujemy też skałę o nazwie karuzela, która rzeczywiście przypomina małą karuzelę na placu zabaw (można na niej spokojnie usiąść). Olaf wyraził swoje zniecierpliwienie zbyt długim transferem w chuście i musieliśmy szybko znaleźć jakieś wygodne miejsce na posiłek, zabawę (kopaka) i odpoczynek. Na szczęście na górze jest spokojne i bezpieczne miejsce, gdzie Olaf mógł sam chodzić, bez obawy, że spadnie w jakąś przepaść, czy szczelinę. Jest tam restauracja i wieża widokowa 123 schody (1 E). W sumie fajne, widoki na stronę północną. Może nie widać twierdzy, ale widać za to pola, lasy łąki i inne sielskie obrazki. Kiedy Maciek wspinał się na wieżę, ja obserwowałam, jak Olaf reprezentował naszą polską uprzejmość i dzielił się grzecznie zabawkami z niemiecką, nowo poznaną koleżanką, która trochę się dziwiła wielu jego słowom, np. koparka, ale za to dogadali się ze słowem auto ;) Wir lieben Autos!
Ciężko było się pożegnać, ale musieliśmy iść dalej. Po drodze Olaf bardzo chciał samodzielnie chodzić po schodkach i czasem było to łatwe, a czasem schodki były zbyt strome. W pewnym momencie trzeba przejść bardzo wąską szczeliną, która ma ok. 50 cm, wiem to, bo powiedział tak pewien niemiecki turysta, przerażony widokiem nas z Olafem na rękach. Maciek szedł za Olafem i ten fragment pokonali bez problemów. Może jednak panu chodziło o moje gabaryty? W końcu dochodzimy do najbardziej znanej w tym masywie skały – Barbarine. Olaf już od dłuższego czasu marudzi, że chce auto i kopaka – czyli w jego języku musimy się pobawić. Widoczki oglądamy systemem zmianowym. Jest ładnie, bardzo ładnie, ale musimy już wracać. Idziemy inną drogą (domyślamy się, że odpowiednią dla czworonogów), jest piękna w późnym świetle popołudniowego słońca. Turystów jak na lekarstwo. Droga jest łagodna i trochę dłuższa, ale dlatego właśnie doskonała do zejścia. Na końcu szlaku robimy sobie sesję zdjęciową z Pfafenstein w tle i jedziemy do domu. Tak kolejny dzień zleciał jak zwykle za szybko, wieczorkiem już tylko balkonik z widokiem na bliżej niezidentyfikowane skałki, a na nim, jak co wieczór, romantyczna kolacja przy świecach (pozdrowienia dla niemieckiego pilota od świec – sorki, tylko my wiemy o co chodzi ;))