Dzisiaj chiński sylwester czyli wigilia Nowego Roku i od rana widać wielkie poruszenie. Teraz już wiemy, dlaczego taksówkarz namawiał nas na jak najwcześniejszy wyjazd z hotelu. Już od rana do tej spokojnej miejscowości nadjeżdżają tłumnie rodziny, żeby świętować Nowy Rok.
Wstaliśmy wcześnie, żeby zdążyć zjeść śniadanie przed wyjazdem na plantacje. Wybraliśmy indyjską knajpkę i zamówiliśmy roti cani i tosai oraz Murtabak sardine (bardzo dobre), do tego milo na zimno i na ciepło.
Kierowca czekał już na nas pod hotelem, od razu się przywitał i zawiózł na plantację herbaty BOHA. Okazało się, że świetnie zna się na zbieraniu herbaty, bo przez 9 lat sam pracował na tej plantacji. Opowiada, jak to jego rodzice przyjechali z Indii i ręcznie zbierali najlepsze listki, sam też zademonstrował swoje umiejętności i faktycznie w mgnieniu oka trzymał dwie pełne garści zielonych listków. Opowiadał, ile lat maja niektóre drzewka i jak dzisiaj nie zbiera się już herbaty ręcznie, tylko za pomocą maszynki. W każdym razie trafił nam się kierowca ze znajomością tematu. Plantacje herbaty robią niesamowite wrażenie. Oczywiście podstawa to wejście na taras widokowy z widokiem na zielone dywany, ale jeszcze większe wrażenie robi zejście w dół góry i spacer wśród drzewek herbacianych. To właśnie dla tego nie chcieliśmy kupować wycieczki organizowanej przez wiele biur na miejscu. Zwykle takie wycieczki oferują odwiedzenie kilku farm i do tego fabrykę herbaty. Cała wycieczka trwa 4 godziny, ale farm jest sporo, więc wydaje mi się, że na samej plantacji nie można zostać więcej niż godzinę. My spędziliśmy tam ponad 2 godziny i doszliśmy do końca ścieżki przez pola herbaciane. Widoki po prostu cudowne! Soczysta zieleń, do tego piękna gra światła i cieni powodują wrażenie jakby było się w świecie z bajki. Zapachy równie przyjemne, a do tego przyjemne i rześkie powietrze górskie ok. 1500 m.n.p.m., powoduje że można znieść ostre słońce. Mój 30 UVB niestety nie dał rady i jestem spalona na twarzy i szyi. Olaf na szczęście miał bloker z faktorem 50 i parasolkę, więc się nie spalił.
Zdjęcia mówią same za siebie, choć na pewno nie są w stanie oddać całego piękna tego miejsca. Później pojechaliśmy na kolejną plantację, nasz kierowca sam wybrał najładniejsze miejsce i miał rację, bardzo klimatycznie i równie ładne. Tam znowu spędziliśmy godzinę i oczywiście kupiliśmy herbatę. Bardzo smakowała mi herbata truskawkowa, ale są też waniliowe, a nawet czekoladowe.
W sumie cała wycieczka zajęła nam ponda 4 godziny i za tę przyjemność z wynajętym kierowcą, który na nas czekał i nas woził, zapłaciliśmy 120 zł na 3 osoby. Jakby ktoś chciał skorzystać, to to jest nr do kierowcy 019-504 2066.
Po południu poszliśmy do buddyjskiej świątyni, a tam wszędzie kwiaty i tutejsze choinki – czyli drzewka mandarynkowe specjalnie udekorowane.
Obiad zjedliśmy w malajskiej jadłodajni, ale potem poszliśmy jeszcze na nocny targ. Dzisiaj zrobił się taki korek, że musieli przyjechać policjanci kierujący ruchem.
Fenomenem tego miejsca, jest to, że o dziwo nie herbata jest tu najbardziej pożądanym gadżetem pamiątkowym, ale truskawka. Truskawkowe szaleństwo ogarnęło tu wszystko i wszystkich. Co rusz jakaś truskawkowa farma, atrakcja turystyczna typu: wejdź do naszej szklarni i sam nazbieraj sobie truskawek, stoiska z dżemem truskawkowym, szaszłyki z truskawek w czekoladzie, kawa truskawkowa (nawet smaczna), herbata truskawkowa, tarty i ciasta truskawkowe, koszulki typu: „Byłem Tu” z truskawką, baloniki truskawkowe, rękawiczki i inne tekstylia, breloki z truskawkami i tak dalej… Sama uległam tej wszechobecnej komercyjnej truskawkowej paranoi, bo po prostu nie spodziewałam się, że Cameron Highlands może być tak bardzo truskawkowe i tak mało herbaciane! Wstyd się przyznać, ale kupiłam sobie truskawkowe japonki i do tego dodam, że bardzo mi się podobają. Po powrocie z targu, tuż przed naszym hotelem nasz Olaf został porwany prze Chinki prowadzące salon masażu. Porwały Olafa do środka i od razu wzięły go na ręce i zaczęły robić sobie z nim zdjęcia, zaczęły wołać inne osoby z rodziny i stwierdzili, że lepsze światło jest na dworze, bo nie wyjdą na zdjęciu jego niebieskie oczy i biała skóra, więc wyskoczyły na małą sesję przed salon. Tomek był bardzo zawiedziony, bo właśnie pilnował wózka, a już wcześniej miał ochotę na masaż ;) generalnie przez 30 minut nie mieliśmy syna. Niestety nie miały pojęcia, co to jest Polska, ale na pocieszenie Rosja i Niemcy też raczej im nic nie mówiło. Jutro wstajemy skoro świt i jedziemy do Penangu, gdzie nie będzie neta i do tego będzie Chiński Nowy Rok, więc nie wiem, jak to przeżyjemy – mam na myśli petardowanie.