Noclegi wybieramy na podstawie przewodnika, przy czym jest tu dość drogo. Ostatecznie decydujemy się na hotel Tafraout – przy czym jak ktoś się tam będzie wybierać, ostrzegamy przed pokojem nr 28 (pluskwy w materacu), czego doświadczyli jadący z nami Polacy. My mieszkaliśmy w pokoju nr 27 i po dokładnych oględzinach, nic nie znaleźliśmy i nic nas też nie pogryzło, choć trauma oglądania poduszki w pokoju sąsiadów niewątpliwie wpłynęła na postrzeganie tego uroczego miejsca. Spragnieni słońca, wody i wakacyjnej atmosfery podjęliśmy heroiczną próbę plażowania. Najpierw była próba zjedzenia lunchu na plaży i nawet się udała dzięki dwóm karimatom, z których jedna stanowiła siedzisko, a druga parawan chroniący nasze plecy i kanapki przed łachami piachu wirującymi po plaży. Następnie, jak na plażowiczów przystało, trzeba zamoczyć się w oceanie. Ja zakończyłam tę czynność na wysokości kolan, Maciek natomiast odważył się wejść cały. Wracając, uciekaliśmy przez przypływem, który mógł nam odciąć drogę, bo zrobiliśmy sobie kilkukilometrowy spacerek plażą w okolice wydm, walczyliśmy dzielnie z szalejącym na wietrze piachem i właśnie tego dnia postanowiliśmy już więcej nie plażować!
Za to spacerki po medinie, oglądanie zachodu słońca na murach fortu, przyglądanie się z bliska ptakom w porcie, francuska bagietka z kawą w jednej z nadmorskich kafejek o poranku, bezstresowe zakupy (niektóre wyroby miały ceny!) to bezcenne i piękne chwile, które będziemy z Essaouirą kojarzyć. Chcieliśmy też spróbować tutejszej specjalności, czyli owoców morza i rybek. Nieopodal portu jest kilka miejsc, gdzie można zjeść świeżutkie ryby z grila. Za pierwszym razem wybraliśmy mixa -czyli całą tacę różnych ryb i owoców morza, które grilowane są na miejscu i podawane z sałatką i bagietką. Za drugim razem jedliśmy już tylko sardynki i owoce morza na wagę. Ceny raczej na francuską kieszeń i kosztują tyle, co w naszym polskim markecie, ale tu są prosto z oceanu i przyrządzone na miejscu, więc i tak taniej niż nad Bałtykiem.