Wczorajszą kolację i dzisiejsze śniadanie zjedliśmy w Jolly Frog (hotel z bardzo dobrymi cenami, polecany), potem bardzo długo czkaliśmy na autobus do wodospadów Erewan. Nie wykupiliśmy wycieczki, więc sami musieliśmy znaleźć przystanek, znowu pomogli nam w tym miejscowi (znajduje się on na rogu cmentarza od strony dworca kolejowego, nie ma tam żadnego znaku, przystanek po prostu tam jest i każdy miejscowy to wie ;). Podeszło do nas 2 Japończyków z pytaniem, na co czekamy, odpowiedzieliśmy, ż czekamy na autobus do wodospadów. Oni też tam chcieli jechać, ale nie byli w stanie uwierzyć, że to może być przystanek. Chodzili, dopytywali się, mimo, że wszyscy im potwierdzali nie wierzyli. Jak niewierny Tomasz uwierzyli jak zobaczyli i wsiedli do autobusu. Podróż była długa i nudna (2 godziny), ale autobus wjeżdża do samego parku narodowego Erewan i po wyjściu od razu znajdujemy się w dżungli – pierwsze wrażenie, gorąco, duszno, trochę straszno i niewyobrażalnie głośno. Wodospady są imponujące, ja odpuściłam po piątym i wróciłam na trzeci, żeby popływać, ale gdy tylko włoży się stopę do wody podpływają małe rybki i gryzą. To skutecznie mnie zniechęciło do pływania w głębokiej wodzie, ale znalazłam fajne miejsce na kamieniu w płytkiej wodzie, gdzie nie było rybek. Maciek poszedł na 6 i 7. Daleko, wysoko, ale coraz chłodniej. Warto włożyć troszkę więcej wysiłku i zobaczyć ostatnie wodospady. Po drodze spotkałem (Maciek) pasące się na rosyjskich turystach stadko małp. Wróciłem cały mokry do Agi i nie byłem w stanie odmówić sobie przyjemności popływania w chłodnej wodzie i skorzystać z darmowego wodospadowego masażu. Rybki nie były w stanie mnie zniechęcić. Po kilkunastu minutach trzeba było zbierać się powrotem. Autobus do Erewan i powrotne kursują średnio, co półtorej, 2 godziny, a my musimy wrócić do Kanchanaburi na 15 – wykupiliśmy już bilet na bus do Bangkoku. Po przyjściu na parking okazał się, że wrócimy najwcześniej na 15:30. Dzwonimy do agencji i po długich negocjacjach w końcu słyszymy „OK. NO PROBLEM” i mamy busa. Dojechaliśmy do Kanchanaburi lekko spóźnieni, dzięki „Jadźce" wiedzieliśmy gdzie wysiąść i skrótem dostać się do busa. Na szczęście (po raz kolejny ;) ) stoi. Plan mamy taki, że przyjeżdżamy do Bangkoku, idziemy na Khao San do agencji i kupujemy na dzisiejszą noc przewóz na Ko Lanta. W Kanchanaburi powiedzieli nam, że to jest niemożliwe, a wszystkie autobusy agencji turystycznych odjeżdżają o 18. W zapasie mamy państwowy autobus z Sai Tai Mai (dworzec południowy) o 20. Dojeżdżamy do Bangkoku i robi się nerwowo, niesamowity korek a tu już szósta. Na dojazd do dworca w takich korkach szanse też małe. W końcu przebiliśmy się. Jadąc zobaczyliśmy skupisko białasów i kilka dużych autobusów. Nic idziemy nie do agencji, tylko prosto do kierowcy. Kierowcy o niczym nie decydują, jak nie mamy biletów to miejsc nie ma. Ale jest BOSS – malutka, chudziutka Tajka w średnim wieku. Mówi, że jak ktoś nie przyjdzie to może się coś znajdzie, ale my w to nie wierzymy, że to możliwe. Boss dzwoni, dzwoni, ustala i po kilkunastu minutach znajduje się jedno miejsce, a drugie to rozkładane krzesełko dla obsługi, trochę jak na korytarzu w PKP, ale po chwili boss ma nową koncepcję. Jak podróżująca samotnie zgodzi się na to nieciekawe miejsce, to siądziemy razem. Znowu myślimy, że to niemożliwe. Znowu szok, nie było potrzebne dodatkowe miejsce, dziewczyna zgodziła się przesiąść w inne miejsce i teraz właśnie piszemy, opuszczając Bangkok. Przed nami ok. 17-18 godzin i jesteśmy na Morzu Andamańskim!!! Mamy nadzieję, że jutro uda nam się dołączyć wpisy z trzech ostatnich dni.