Nie mam siły, żeby pisać. U nas jest za 5 minut 1 w nocy, a cały dzień zwiedzaliśmy świątynie. Oczywiście najpierw trzeba było dojechać autobusem lokalnym (z drewnianą podłogą) do dworca Mochit 2 a potem autobusem 1,5 godz. do Ajuty. Zrobiliśmy dużo zdjęć, ale dołączymy je tradycyjnie później. Mamy też problem z dojazdem do Kanchaburi. Plan na jutro: zwiedzanie rowerem i przejazd ok 4 godz. do Kanchanaburi. Padam z nóg. Tu dzisiaj był obchodzony chiński Nowy Rok!
No teraz pełny opis:
Wstaliśmy o 7 rano, pakowanie i idziemy szukać transportu na dworzec północny Mochit 2. Wiedzieliśmy, że dojedziemy tam autobusem nr 3, ale gdzie jest przystanek? Pytaliśmy tu i tam i nikt nie wiedział, najczęściej mówili o turystycznych klimatyzowanych autobusach, wycieczkach lub taxi, a my jak na złość uparliśmy się na 3 (czerwony, lokalny autobus z drewnianą podłogą bez szyb). Niedaleko hotelu znaleźliśmy przystanek, na którym był nr 3. Po chwili Aga zapytała lokalsa czy stąd dostaniemy się na Mochit. Miły pan się przejął i nie mówiąc po angielsku, używając jedynie palców i przedramienia, świetnie wytłumaczył nam gdzie jest nasz przystanek. W trójce było super, można zapoznać się z przeróżnymi miejscowymi obyczajami: np. publiczne bekanie nie jest uważane za niekulturalne, o czym miałam nieprzyjemność się przekonać. Po godzince jazdy okazało się również, że niektóre autobusy (w tym nasz) są bezpłatne. Dziękujemy królowi Tajlandii za zaoszczędzenie 200 TBH, które chciał od nas taksiarz. Na dworcu nie było łatwo. Niby rozumieją i mówią po angielsku, ale każdy z obsługi podaje inne informacje. W końcu znaleźliśmy kasę i jedziemy. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że bardziej pomocni są ludzie z ulicy, niż urzędnicy lub pracownicy informacji turystycznej (szczytem była pani w Ajutai siedząca w budce z napisem Tourist service information przed jedną ze świątyń, która na pytanie o najbliższy kantor lub bank wysłała nas na drugi koniec miasta, a potem okazało się, że 50 metrów za jej budką jest wymiana walut – dziękujemy jesteśmy 40 min w plecy ;).
Nocleg znaleźliśmy w luksusowym hotelu z backpackerskimi cenami: Promtong House – http://promtong.com. Właścicielka świetnie mówi po angielsku, jest bardzo uczynna, obrotna i pomocna. Hotel jest bardzo zadbany, profesjonalnie prowadzony. Na miejscu można zjeść śniadanie włączone w cenę pokoju, skorzystać z wycieczek, wynająć rowery, zamówić łódź, tuktuka, a po check-out zostawić bagaż, a nawet skorzystać z prysznica dla wymeldowanych gości (można znaleźć tańszy nocleg w Ajucie, ale zdecydowanie polecamy). Zostawiliśmy rzeczy i idziemy zwiedzać, ale że zdecydowaliśmy się na popołudniową wycieczkę łódką kanałami Ajuty musimy się streszczać (mamy 2 godziny). W tym czasie zobaczyliśmy Wat Phra Mahathat z wizerunkiem Buddy wyrastającym z pnia drzewa. Za chwilę zwiedzamy Wat Ratburana – świątynia w stylu Khmerskim wywiera na nas większe wrażenie niż pierwsza. Szybko dochodzimy do wniosku, że piesze zwiedzanie Ajuty mija się z celem. Odległości od świątyń są znaczne, spaceruje się wzdłuż ruchliwych ulic. Postanawiamy wracać do hotelu, a jutro zwiedzać dalej, ale już na rowerach. Po południu przyjeżdża tuktuk, zawozi nas na przystań, skąd opływamy całą wyspę, zatrzymując się przy 3 świątyniach. W Wat Phanan Choeng Worawihan jest najwspanialszy i największy siedzący Budda, jakiego do tej pory widzieliśmy. Wat Phutthaisawan na pierwszy rzut oka wydaje się mało interesująca, ale po kilku chwilach dostrzegamy klimat i piękno tego miejsca. Na koniec „gwóźdź programu” – Wat Chai Wattanaram zwana małym Angkor Wat (bardzo małym). Miejsce jest piękne, ale tak jak we wszystkich „tourist must see” atmosferę psują tłumyyyyyyyy. Na szczęście wszyscy nastawieni są na widok świątyni pod zachodzące słońce, tymczasem najładniej, naszym zdanie, świątynia o tej porze prezentuje się od strony zachodzącego słońca (i nie ma ludzi ;) ). Oczywiście fotkę z zachodzącym słońcem też mamy. Płyniemy kanałami i obserwujemy życie nad rzeką, ludzie są przyjaźni, uśmiechają się do nas, machają. Widzimy wiele bezpańskich psów, wylegujących się przy brzegu, w planach mamy jeszcze wieczorno-nocny spacer ulicami, ale mamy w pamięci opisy z neta o grasujących watahach psów, które odgonić można tylko kijem lub kamieniem. Okazało się, że strach ma wielkie oczy, faktycznie psów jest masa, wyglądają jak bezpańskie burki z piekła rodem, ale nie były wobec nas agresywne, ani szczególnie zainteresowane naszą obecnością. Udało nam się trafić na chiński Nowy Rok w Ayutthai – festyn w china style – MASAKRA (zapachy, dźwięki, światła i światełka, laleczki, występy, handel, zero narąbanych festynowych macho szukających, komu by tu kung-fu ;) ). Aga też była atrakcją festynu – odważyła się w końcu na szaszłyk z owoców morza, tylko, że zamiast wziąć zgrilowane wzięła surowe i zaczęła jeść. Pani nakrzyczała na nią i obyło się bez tragedii lub plucia, kilkadziesiąt osób wokół miało ubaw.