Pierwszy raz zobaczyliśmy fiordy i zrobiły na nas ogromne wrażenie, szczególnie podobały nam się domki na skałkach. Prom jak to prom – Norwegowie wpadli w szał robienia zakupów w strefie bezcłowej – nic dziwnego przy ich cenach za alkohol i papierosy. W Strömstad pospacerowaliśmy wzdłuż alejki przy porcie, a tam w zacumowanych jachtach Norwegowie szykowali się do sobotniej kolacji: widać było zapalone świeczki, kieliszki i szampana, a na jachtowych stolikach stały przygotowane sałatki. Obok portowych restauracji unosił się przyjemny zapach smażonej ryby, więc i my spoczęliśmy na chwilkę, aby skonsumować nasze polskie buły z serem ;)
Po prawej stronie portu są piękne skałki, które właśnie oświetlało zachodzące słońce, więc poszliśmy w tamtym kierunku, mając nadzieję na ładne zdjęcia i faktycznie widoki były śliczne!
Potem poszliśmy jeszcze do centrum miasteczka zobaczyć kanał i kościół. W zasadzie nic ciekawego do zwiedzania tam nie ma, ale spacer uliczkami Strömstad i podziwianie drewnianych domków w świetle zachodzącego nad morzem słońca był bardzo przyjemny. Postanowiliśmy wejść na kolejny punkt widokowy po lewej stronie portu. Za stacją kolejową poszliśmy wąską uliczką w górę na skałki, po drodze mijając kilka bardzo ładnych domków. Na skałce są dwie ławeczki, jedna już była zajęta przez parę, która postanowiła, tak jak my, wybrać się tu na obserwację zachodu słońca.
Po zachodzie zrobiło się już zdecydowanie zimniej, więc zeszliśmy do portu, bo o 20 ruszał nasz prom. W drodze powrotnej wpadliśmy na pomysł zakupienia piwa w sklepie bezcłowym, ale okazało się, że jeśli ktoś wraca tego samego dnia, nie ma możliwości zrobienia zakupów w drodze powrotnej. Nie jest istotne, że wcześniej nic nie kupiliśmy.
Prom Wiking jest większy niż poprzedni, ma 9 pokładów. W soboty na jednym z nich jest dancing – dla nas żadna atrakcja, do tego nie można było spać przy czymś, co określiłabym mieszanką stylu biesiado-bawarskiego z domieszką muzyki country w języku norweskim. Przynajmniej spędziliśmy dwie i pół godziny w wygodnych fotelach i w ciepełku.
Po spacerze po centrum i ponownym wejściu na punkt widokowy, zrobiło nam się już na tyle zimno, że postanowiliśmy iść w stronę lotniska. Jakoś tak w połowie drogi, gdy zmęczenie i senność dały się nam już mocno odczuć, a droga dłużyła się niemiłosiernie, zatrzymał się samochód. Młody chłopak o godzinie 1:30 w nocy zaproponował, że nas podwiezie do stacji kolejowej, skąd jest tylko 2 kilometry do lotniska, ale w czasie drogi zmienił zdanie i podjechał praktycznie pod bramę lotniska. Miło, prawda? Podziękowaliśmy mu serdecznie i z uśmiechem udaliśmy się na pobliski parking, by tam poczekać do godziny otwarcia lotniska. Spać się raczej nie dało z powodu zimna, ale jakoś daliśmy radę. Za to fotele linii Wizzair wydawały się tego ranka niesamowicie wygodne i przespaliśmy cały lot.