Zastanawialiśmy się wczoraj, gdzie jechać przy tak sinym wietrze. Na zachodzie wieje jeszcze bardziej niż tu, więc postanowiliśmy jechać na wschód. Była to oczywiście wcześniej zaplanowana wycieczka, a plan częściowo oparty na przewodniku i informacjach z Internetu, a częściowo na tym, co można oglądać dzięki google. Po śniadaniu trzymając głowy, żeby nam nie urwało, wsiadamy do samochodu i jedziemy krętymi górskimi drogami do miejscowości Gortyna i ruin pałacu minojskiego w Festos. W Festos sporo grup autokarowych i indywidualnych turystów, oczywiście przeważa język słowiański ;)
Wejście do kompleksu pałacowego kosztuje 4 Euro (działa legitymacja ITIC, więc ja weszłam za 2 Euro) Festos jest mniejszy od pałacu w Knossos, ale będąc na południu Krety, jest jednym z tzw. ‘must see’, więc chcieliśmy zobaczyć to na własne oczy. Nasze wrażenia, no cóż…może dyplomatycznie powiem, że trzeba się tu wykazać dużą wyobraźnią, ponieważ większość budowli niestety nie przetrwała i na pewno dla miłośników archeologii takie miejsca wydadzą się piękne. Nas jednak zdecydowanie bardziej niż muzea i zabytki same w sobie zachwycają miejsca piękne pod względem krajobrazowym lub mające niepowtarzalny, kameralny klimat, którego najważniejsze turystyczne atrakcje są często pozbawione. Zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować z jazdy do Gortyny, ale jak już tu jesteśmy, to czemu nie. Pojechaliśmy i wrażenia podobne, choć Festos i tak ładniejszy. W drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy małym kościółku z grobowcem - miejscu stracenia 10 chrześcijan, którzy zginęli za wiarę. W końcu dotarliśmy do Matali słynącej z plaży otulonej skałą, w której dawnej znajdowały się starożytne grobowce. Groty wydrążone w skale jeszcze niedawno, gdy Matala była zwykła nadmorską wioską, były zamieszkiwane prze hipisów. Można, jak głosi napis przez wejściem, zwiedzać je na własne ryzyko. Całe miasteczko jest bardzo malownicze i ma specyficzny klimat, na chodnikach malowane obrazy, małe kolorowe sklepiki z galeriami i ręcznie robioną biżuterią, nadmorskie kafejki. Właśnie w jednej z nich usiedliśmy, żeby zjeść musakę i gyrosa. Jedzenie było pyszne. Musaka zapiekana w glinianym garnuszku, a nie z mikrofalówki, gros był podany na talerzu z chlebkiem pita, frytkami zielenina, tzaziki i pomidorkami. Potem postanowiliśmy iść na Red Beach, przez chłopaków pieszczotliwie nazwaną „ricz bicz” (zapis fonetyczny), o której nic nie wiadomo z przewodnika. Znalazłam to miejsce, oglądając różne fotografie w Internecie i uparłam się, że tam musimy iść. Oczywiście, jak to na krecie bywa, droga na klimatyczną plażę musi być trudna, więc wspinamy się w górę po skałach ok. 75 metrów podejścia. Na górze piękne widoki zarówno na Matalę, jak i na na czerwoną plaże, która faktycznie ma jakby czerwonawy kolor. Na plaży zaledwie kilka osób, bo też dojście wymaga sporo wysiłku. Wejście pod górę OK, ale potem zejście na plażę, też jakieś 75 metrów i potem z powrotem do góry i znowu na dół. Widoki fantastyczne, piękne, romantyczne i ogólnie bardzo nam się tam podobało. Do tej pory nie udało nam się wykąpać w morzu, więc postanowiliśmy, że na następnej odwiedzonej plaży musimy to zrobić. Plaża Triopetra jest boska! Nie wiemy, dlaczego Falasarna uznawana jest za tak piękną plażę, że opisują ją przewodniki, skoro jest tu Triopetra. Piękna nie odkryta i o dziwo, mimo iż mało tu ludzi, dobrze zagospodarowana (tawerna i leżaki i parking). Byliśmy na tej wielkiej plaży praktycznie sami. Olaf usiadł na pisaku, a raczej maleńkich ciepłych kamyczkach i świetnie się bawił, zatapiając w nich rączki i nóżki. Plaża w prawdzie nie jest piaszczysta, ale od dzisiaj jestem fanką takich plaż. Byliśmy zachwyceni, ale trzeba wracać na kolację, my jak to my, ale Olaf musi zjeść o ustalonej godzinie, więc wróciliśmy do hotelu.