Dzisiaj zaplanowaliśmy tzw. ‘must see’ – czyli plażę Balos i Falasarna. Na Balos można dostać się turystycznym stateczkiem z portu w Kissamos lub pojechać samochodem szutrową drogą, przed która niektórzy przestrzegają. Innej opcji raczej nie ma. Myśleliśmy, że da się dopłynąć tam mała miejscową łodzią, ale niestety duże statki wycieczkowe zmonopolizowały ten kierunek i proponują jednodniowe wycieczki dla dużych grup.
Zdecydowaliśmy się zaryzykować i pojechać tam wypożyczonym samochodem. Mamy ubezpieczenie nieobejmujące opon i tak w ogóle to żadne ubezpieczenie nie obowiązuje, jeśli wjedzie się na drogę szutrową. Opowieści o tym, jak jedzie się na Balos, czytaliśmy wcześniej w Internecie i mniej więcej wiedzieliśmy, czego się spodziewać. W zasadzie, jak jedzie się wolno i ostrożnie, to raczej nie ma możliwości wypadku czy zderzenia z dzikimi kozami lub innym samochodem. Baliśmy się tylko o opony, bo sporo tam kamyczków i jest też jeden większy podjazd – dość stromy. W każdym razie nasz samochód dał radę i dojechaliśmy, ale droga zajęła nam sporo czasu. Bardzo nam zależało, żeby zdążyć przed wpłynięciem statków z turystami. Na parkingu stało tylko kilka samochodów, więc byliśmy jednymi z pierwszych odwiedzających dzisiaj to miejsce. Najpierw poszliśmy w kierunku punktu widokowego, następnie ponad 20 minut szlakiem na plażę. O widokach i wrażeniach nie będę pisać, wystarczy spojrzeć na zdjęcia, które i tak nie mogą oddać w pełni wrażenia, jakie się ma, widząc to cudo natury na własne oczy. Na plaży jeszcze prawie nikogo nie było. Nie można sobie rozłożyć parasoli, pierwszy raz widzieliśmy znak zakazu plażowania z własnym sprzętem ;) (przekreślona parasolka). Potem miało się okazać, dlaczego. Za 2 leżaki i parasol zapłaciliśmy 6 E i po chwili można już było rozkoszować się kąpielą w czyściutkiej i ciepłej wodzie przybierającej niesamowite odcienie błękitu. Około 11: 30 przypłynął pierwszy statek i dosłownie wysypały się tłumy plażowiczów, mówiących głównie w języku rosyjskim. Dygresja: na zachodzie Krety spotykamy bardzo wielu Rosjan i Skandynawów. Praktycznie nie widać Niemców – co nas zdziwiło. Od czasu do czasu spotykamy też Polaków. A co do parasoli: Niektórzy mieli duże białe parasole wbijane w piasek (wszyscy takie same) sądzimy, że można je wypożyczyć już na statku. I właśnie jeden z takich parasoli porwał wiatr, a ja, siedząc sobie spokojnie na leżaku, poczułam, nawet nie wiem kiedy, mocne uderzenie – to właśnie była metalowa część od parasola. Oczywiście nic mi się nie stało, ale strach myśleć, co by było, gdyby taki parasol wpadł na małe dziecko. Nie dziwi mnie już teraz ten zakaz i bardzo popieram, w miejscach, gdzie mocno wieje.
Gdy przypłynął drugi statek, ludzi było już tak wielu, że chcieliśmy wracać. Z każdą godziną kolor wody na Balos zmienia się, dlatego idąc pod górę w stronę parkingu, jeszcze raz musiałam nasycić oczy wspaniałym widokiem. Na górze było już mnóstwo samochodów i prawie wszystkie z wypożyczalni.
Następna w planie podróży była Falasarna. Wybraliśmy plażę o bezpretensjonalnej nazwie Big Beach, która rzeczywiście była duża. Na Balos morze jest płytkie, spokojne i ciepłe, tutaj można powalczyć z dużymi falami i było nam o wiele chłodniej. Jutro rozsądek nakazuje zrobić dzień przerwy w plażowaniu, ponieważ jesteśmy spaleni na raczka, ale zobaczymy ;)
O! Właśnie Szwedzi strzelili gola, bo cały hotel wrzasnął. Fajnie tak sobie siedzieć w ciszy na tarasie, gdy jest już ciemno i trochę chłodniej, cykady grają swój codzienny wieczorny koncert, a tu nagle – Gol! Jutro chyba wybierzemy się do Chani.