Wstajemy przed 7 rano, żeby nakarmić Olafa i jak najszybciej pojechać na wulkan, a potem jeszcze jak zostanie nam czasu pochodzić po górach Anagi. W nocy kolejny raz hordy pijanych Anglików wracają około 3 nad ranem i drą się niemiłosiernie jeszcze przynajmniej przez godzinę, biegają po terenie hotelu i wrzeszczą, więc spać nie można. Usnęłam dopiero około 4 rano, jak w końcu poszli spać. Na szczęście Olafa to nie rusza i przesypia tutaj noce.
Wyruszamy pod górę serpentynami i naszym oczom ukazuje się piękno narodowego parku Teide. Krajobraz zmienia się wraz ze zmianą wysokości i po chwili dostrzegamy niesamowitą roślinność. Serpentyny doprowadzają nas w końcu do kilku miejsc widokowych, dech nam zaprało z wrażenia, ale najlepsze jeszcze przed nami. Pierwszy spacerek zaplanowaliśmy w La Catedral – są tam ciekawe i malownicze skałki, dookoła których biegnie przyjemna trasa. Oczywiście jest to też obowiązkowe miejsce wszystkich wycieczek fakultatywnych na Teide, więc jest tu dosyć tłoczno. Idziemy szlakiem wzdłuż skał, dookoła piękne widoki, krajobraz, jak zaraz po wybuchu wulkaniu, do tego gra światła i cienia robi swoje o tej porze dnia. Niestety na Teide, mimo bezchmurnej pogody bardzo wieje i mamy problem z otuleniem Olafa w chuście, z jednej strony wieje zimny wiatr, z drugiej jest gorąco i słońce mocno przypieka. Olaf ma specjalny polarek na chustę z kapturem, ale jakoś tego kaptura nie polubił i trochę nam pomarudził, dlatego nie przeszlibyśmy całej tej trasy i gdzieś w połowie zawróciliśmy. Potem podjechaliśmy do stacji kolejki na szczyt wulkanu, ale było ostrzeżenie, że kobiety w ciąży i dzieci poniżej roku nie powinny wjeżdżać na górę. Tak też wcześniej myśleliśmy, że Olaf jest za mały na tak duże skoki ciśnienia i obawialiśmy się choroby wysokościowej. Druga sprawa, to nie wiemy, czy przypadkiem na samej górze nie ma gazów wydobywających się z czynnego przecież cały czas wulkanu, które mogłyby być szkodliwe dla malucha. Innym razem pojedziemy tam, zdobędziemy pozwolenie i wejdziemy na sam sczyt. Jedziemy dalej przez piękny park narodowy, widoki nieziemski i to dosłownie, bo krajobraz przypomina raz to księżyc, raz Marsa. Rozmaitość kolorów gleby dosłownie nas rozwaliła. Czasem widać też było strukturę ziemi, jakby przecięty tort, a do tego, gdzie nie spojrzeć, majestatyczny szczyt Teide, nad który powoli nadciągały chmury. Kolejnym punktem naszego planu jest Anaga. Jedziemy bardzo, ale to bardzo krętymi i wąskimi drogami, od czasu do czasu aż ciarki przechodzą przed zakrętami, ale widoki – ach te są niesamowite. Przede wszystkim totalnie zmienia się krajobraz – jest zielono i trochę mroczno, jak w jakiejś tropikalnej dżungli. Gęsta i inna niż wszędzie roślinność i chłodniejsze i wilgotne powietrze, niestety też wieje. Oczywiście po drodze obowiązkowe karmienie i przewijanie, a potem Olaf do chusty i idziemy na szlak górski prowadzący do Tabrono. Plan jest taki, że schodzimy szlakiem, potem Maciek wraca po samochód i jedzie po mnie i Olafa do Taborno, bo niestety szlak nie jest pętelką. Idziemy, więc bardzo ostro w dół po stromym grzbiecie góry, po lewej i po prawej przepaście, których na szczęcie nie widać, bo zbocza gęsto porasta roślinność i tylko od czasu do czasu są mocne ekspozycje. Oczywiście to tam właśnie robimy fotki. W pewnym momencie decydujemy, że trzeba zawracać, bo szlak jest bardzo długi i nie wyrobimy się do 20, dlatego wracamy pod górę i do Taborno pojedziemy jednak razem. Okazało się, że nie dalibyśmy rady i samochodem dotarliśmy do miejsca, w którym urywa się droga i w ogóle urywa się wszystko, bo Taborno to koniec góry i dalej tylko przepaść po lewej, przepaść po prawej i widok na ocean – śliczne widoki. Jak zaczynało się ściemniać musieliśmy wracać, żeby nie jechać po serpentynach w ciemnościach. Ale było pięknie w Anadze – musimy tam kiedyś wrócić i pochodzić po szlakach.