Olaf obudził nas dopiero o 7 rano i ładnie przespał całą noc mimo wielu wrażeń. Plan jest taki, że jedziemy do stolicy, potem na plażę w miejscowości San Andres i po drodze jakieś zakupy. Nie jestem przesądna, ale mamy nadzieje, że limit złych wydarzeń na tym wyjeździe właśnie się wyczerpał: Po drodze do samochodu nasza Jadwinia ‘straciła życie’, tzn. upadła niefortunnie na wykafelkowane schody w hotelu i trochę się rozpadła. Jak twierdzi Maciek, nie był to jej pierwszy raz, ale tym nie udało się jej przywrócić do życia. No to po Jadzi
Były w niej zapisane wszystkie fajne szlaki górskie i nie tylko, a bez niej nie wiadomo, jak to dalej będzie, ale mój mąż na pewno coś wymyśli
Pojechaliśmy do Santa Cruz, zobaczyliśmy Audytorium, port i chcieliśmy jeszcze pochodzić po Placu Hiszpańskim i parku, ale niestety remont wokół placu, objazdy, korki i około godziny jazdy kółko, żeby znaleźć miejsce parkingowe nas zniechęciły, zobaczyliśmy nawet wypadek drogowy, ale wolnego miejsca parkingowego nie. Po godzinnej jeździe w stołecznych uliczkach poddajemy się i jedziemy na plaże. Tam już luzik i relaks. Olafem po raz pierwszy w życiu widzi ocean i nadziwić się nie może – powiedziałam mu, że zwykle dzieci (w Polsce) po raz pierwszy widzą Bałtyk, ale to jest ocean. Plaża ładna, żółta piaszczysta, z łagodnym wejściem, woda czysta, nie ma fal, bardzo przyjemnie się w niej pływa. Ogólnie bardzo przyjemnie spędzamy czas, ale czas wracać, po drodze do domu robimy zakupy.